Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.
— 190 —

nek. Jambroży już tam był i wnet przystał do nich, ale niedługo pili, bo Maciej ich popędzał.
— Poczekam na was tutaj; odpiją, to zabierzcie kobiety, przychodźcie duchem — zawołał za nimi.
Szli mocno środkiem drogi, aż błoto się otwierało; mrok gęstniał i pokrywał świat szarem, smutnem przędziwem, w które wieś cała zapadała, tylko gdzie niegdzie poczęły z mroków wybłyskiwać światła chat i psy naszczekiwały w opłotkach, jak zwyczajnie przed kolacją.
— Kumotrze? — ozwał się po chwili wójt.
— He?
— Widzi mi się, że Boryna wyprawi sielne weselisko.
— Wyprawi abo i nie wyprawi! — odrzekł zgryźliwie, że to mruk był.
— Wyprawi! Wójt wama to mówi, to wierzcie. Ja już w tem. Wyrychtujemy taką z nich parę, że jaż ha!
— Ino klacz poniesie, bo ogier, widzi mi się, ma konopie w ogonie!
— Nie nasza to rzecz.
— Hale... dzieci nas wyklinać będą...
— Będzie galanto, ja, wójt, to wama mówię.
Weszli zaraz do chałupy Dominikowej.
W izbie było widno, zamieciono, czysto — spodziewali się ich przecie.
Dziewosłęby pochwalili Boga, przywitali się kolejno ze wszystkimi, bo i chłopaki siedzieli w izbie, usiedli na przysuniętych do komina stołkach i jęli pogadywać to o tem, to o owem.