Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.
— 201 —

Jambroży był nieprzytomny, stał na środku, podśpiewywał, to opowiadał na głos.
— Czarny był... jak ten sagan był czarny... — zmierzył do mnie... ale trafisz mę gdzieś... wraziłem mu bagnet w kałdun... zakręciłem, że ino chrupnęło... pierwszy!.. Stoimy... stoimy, a tu naczelnik wali... Jezu Chryste! sam naczelnik!.. chłopaki... powiada... narodzie... powiada.
— Szlusuj... szlusuj... — krzyknął ogromnym głosem, wyprostował się jak struna i cofał się wolno, aż mu drewniana noga stukała — pijcie do mnie, Pietrze, pijcie... sierotam jest... — bełkotał niewyraźnie z pod ściany, ale się nie doczekał, bo naraz się porwał i wyszedł z karczmy, tylko z drogi dolatywał jego głos chrapliwy, śpiewający...
A do karczmy wszedł młynarz, ogromny chłop, ubrany z miejska, z czerwoną twarzą, siwy i z małemi bystremi oczkami.
— Pijecie se, gospodarze! Ho, ho, i wójt, i sołtys i Boryna! Wesele czy co!
— Nie co insze. Napijcie się z nami, panie młynarzu, napijcie — proponował Boryna.
Przepili znów kolejką.
— Kiejście tacy, powiem wam nowinę, że wytrzeźwiejeta!
Wytrzeszczyli na niego nieprzytomne oczy.
— A to, niema godziny, jak dziedzic sprzedał porębę na Wilczych dołach!