Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.
— 203 —

blady, spowity w mgły aż do tych dal zapadłych, aż do tych bezkresów ziemi i nieba, siny, do niezgłębionej topieli podobny.
Od zórz wschodnich, co się jeszcze żarzyły blado, kieby ta miedź stygnąca, z pod sinych chmur, zaczęły płynąć stada wron i kawek...
Szły wysoko, wysoko, że ledwie okiem rozeznał i ledwie uchem pochwycił tę dziką, żałosną wrzawę krakań, podobną do jęków nocy jesiennych...
A dzwony biły wciąż.
Ponury hymn rozlewał się ciężko w martwem, ogłuchłem powietrzu, opadał na pola jękami, huczał po wsiach i lasach żałością, płynął światem całym, że ludzie i pola, i wsie zdały się już być jednem wielkiem sercem, bijącem skargą żałosną...
Ptactwo płynęło wciąż, aż dziw i lęk ogarniał, bo szły coraz niżej, i coraz większemi stadami, że niebo pokryło się jakby sadzą rozwianą, a głuchy szum skrzydeł i krakań wzmagał się, potężniał i huczał niby burza nadciągająca... Zataczały kręgi nad wsią i jak kupa liści, porwana przez wichurę, kołowały nad polami, opadały na lasy, zwieszały się na nagich topolach, obsiadły lipy przy kościele, drzewa na cmentarzu, sady, kalenice chałup, płoty nawet... aż, zestraszone bezustannym biciem dzwonów, zerwały się i czarną chmurą leciały ku borom... a ostry, przenikliwy szum płynął za niemi.
— Ciężka zima będzie! — mówili ludzie.
— Do lasów ciągną, ani chybi, śniegi wnet spadną.
I wychodzili przed chałupy coraz liczniej, bo