Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —

A w domu z nikim nie mówił, choć i Antek cięgiem nasuwał mu się na oczy, ino zaraz legł spać, jak stał, w butach i kożuchu... aż rano Józia zaczęła mamrotać na niego, że pierzynę błotem pomazał.
— Cichoj, Józia, cichoj! — Zdarzy się to i niektóremu, co nigdy gorzałki nie pije... — powiedział wesoło i zaraz od rana poszedł do Jagny i już tam dopóźna przesiedział, że próżno z obiadem i wieczerzą nań czekali.
I dzisiaj wstał późno, już dobrze po wschodzie; w najlepszą kapotę się przyodział, buty świąteczne kazał se Witkowi sadłem wysmarować i nowe wiechetki ze słomy przyciąć — Kuba go wygolił, a on się pasem okręcił, kapelusz nadział i niecierpliwie wyglądał przez okno na ganek, bo tam Hanka iskała chłopaka, a nie chciał się z nią widzieć, aż i dopatrzył, że weszła na chwilę do izby, to się chyłkiem wysunął w opłotki — i tyla go już dnia tego widzieli...
Józka cały dzień popłakiwała i tłukła się po izbie, jak ten ptak zamknięty! Antek zaś gorzał w mękach coraz boleśniejszych i sroższych — ani jadł, ni spał, ni mógł się zająć czemkolwiek; był ogłuszony jeszcze, nieprzytomny zgoła i nie wiedzący, co się z nim dzieje. Twarz mu poczerniała, że tylko oczy uczyniły się jeszcze większe i płonęły szklisto, jakby łzami skamieniałymi — zęby zacinał, żeby nie krzyczeć na głos i nie wyklinać, a chodził wciąż po izbie, to po obejściu, to w opłotki szedł lub na drogę i powracał, padał w ganku na ławę i siedział godzinami, zapatrzony przed się i utopiony w bólu, co w nim rósł jeszcze i potężniał.