Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —

Dom ogłuchł, ino płakania w nim się rozlegały, jęki a westchnienia, kieby po pogrzebie czyim. Drzwi stały wywarte narozcież do obór i chlewów, że inwentarz łaził po sadzie i zaglądał w okna, a nie miał go kto nagnać zpowrotem, tyle, co stary Łapa naszczekiwał i zaganiał, ale na darmo, bo nie uradził.
W stajni na werku Kuba czyścił strzelbę, a Witek z podziwem nabożnym przyglądał się temu i wyzierał okienkiem, żeby ich kto nie zeszedł...
— Huknęło, że Jezus! — Myślałem, że to dziedzic abo borowy strzelają...
— Hale... juści... dawnom nie strzelał, tęgom nabił i gruchnęło kiej z harmaty...
— Toście zaraz z wieczora poszli?..
— Tak, poszedłem na dworskie, pod las, bo tam na oziminę lubią kozy wychodzić... Ćma była, tom siedział długo... aż tu na świtaniu rogacz idzie... Przyczaiłem się tak, że ino z pięć kroków był ode mnie... nie strzeliłem, bo okrutny był, kiej wół... to myślę... nie uredzę... Puściłem go... a w jaki pacierz abo dwa... łanie wyszły... Wybrałem se najlepszą... inom przyłożył, jak nie huknie! Tęgom nabił, ba, aże mi ramię spuchnęło, tak dostałem przykładem... ale się zwaliła... ino kopała nogami... jeszczeby nie... z pół garści siekańca dostała w bok... a beczała jucha... ażem się bojał, by nie posłyszał borowy, i dorznąć musiałem...
— W lesie ostała, co? — pytał chłopak rozgorączkowany opowieścią.
— Gdzie ostała, to ostała, nic ci do tego, a powiedz komu choć słowo, to baczysz, co ci zrobię...