— Kiej przykazujecie, to i nie powiem, a Józi to można?
— Hale, cała wieśby zaraz wiedziała. Naści dziesiątkę, kup se co...
— Nie powiem i tak, ino mnie weźcie kiedy ze sobą, moi złoci, moi...
— Śniadanie! — krzyczała z przed domu Józka.
— Ino cicho być, wezmę cię, wezmę!
— I dacie mi choć ten raziczek strzelnąć, dacie, co? — błagał.
— Ale... proch to, myśli głupi, że darmo dają...
— Mam pieniądze, Kuba, mam, jeszcze w jarmarek dali mi gospodarz dwa złote, co je chowam na wypominki, to...
— Dobrze, dobrze, nauczę cię — szepnął i pogładził chłopaka po głowie... bo go tak ujął za serce tem skamleniem.
A w parę pacierzy po śniadaniu już obaj szli do kościoła. Kuba kusztykał raźno, a Witek ostawał się nieco, bo mu markotno było, że to nie miał butów, ino boso szedł.
— A czy to można do zakrystji boso, co? — pytał cicho.
— Głupiś. Pan Jezus ci na buty czyje zważa, a nie na pacierze...
— Pewnie, że tak, ino w butach to zawżdy przystojniej... — szeptał smutniej.
— Kupisz ty sobie jeszcze buty, kupisz...
— A kupię, Kuba, kupię. Niech ino podrosnę na parobka, to zaraz pojadę do Warszawy i zgodzę się
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —