Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

— Matulu! matulu! — skamlało w nim cosik i oździerało mu duszę docna. A pomiarkować nie mógł ni rozeznać, czemu to wszyscy ojców mają, matki mają, a on jeden sierota, on jeden tylko, on jeden...
— Jezu mój, Jezu!.. — chlipał i zanosił się jako ten ptaszek duszony w sidłach, dopiero Kuba go odnalazł i zawołał:
— Witek, dałeś to już na wypominki?
— Nie — odrzekł — porwał się znagła, wytarł oczy i z mocą jął iść do stołu... tak, i on poda imiona... co ta mają wiedzieć, że nie ma nikogo... poco... sierota to la siebie... a znajda to znajda... Zadzierżysto powiódł oczami i pewnym głosem podał imiona: Józefy, Marjanny i Antoniego, te, co mu pierwsze przyszły na pamięć...
Zapłacił, wziął resztę i poszedł z Kubą na kościół pomodlić się i wysłuchać, jak ksiądz wypomni jego dusze...
Na środku kościoła stał katafalk z trumną na wierzchu, obstawioną jarzącemi światłami, a ksiądz z ambony wypominał nieskończone litanje imion — a co przerwał, odpowiadał mu głośny pacierz, mówiony przez wszystkich za te zmarłe w czyścu ostające.
Witek przyklęknął przy Kubie, któren wyciągnął z zanadrza koronkę i jął odmawiać wszystkie Zdrowaś i Wierzę, jakie ksiądz nakazywał; zmówił i on pacierz jeden i drugi, ale zmorzyły go w końcu monotonne głosy modlitw, ciepło i wyczerpanie płaczem, to się ździebko wsparł o biedro Kuby i zasnął...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .