Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

nasłuchiwano szumów drzew, z trwogą patrzano w okna, czy nie stoją, nie jawią się ci, co w dniu tym błądzą, przygnani tęsknotą i wolą Bożą... czy nie jęczą pokutniczo na rozstajach... czy nie zaglądają przez szyby żałośnie?...
A gdzie niegdzie, starym zwyczajem świętym, gospodynie wystawiały na przyźby resztki wieczerzy, żegnały się pobożnie i szeptały...
— Naści, pożyw się, duszo krześcijańska, w czyścu ostająca...
Wśród ciszy, smętku, rozpamiętywań, lęku płynął ten wieczór Zaduszek...
W izbie u Antków siedział Roch, ten ci wędrownik z ziemi świętej, i czytał a powiadał pobożne i święte historje.
Ludzi było dość, bo i Jambroży z Jagustynką i Kłębem przyszli, i Kuba z Witkiem, i Józia z Nastusią; nie było tylko starego Boryny, któren dopóźna w noc siedział u Jagusi.
Cicho było w izbie, że ino ten świerszcz za kominem skrzypiał, a trzaskały suche karpy na ogniu.
Siedzieli wszyscy na ławach przed kominem, ino Antek pod oknem. A Roch przegarniał raz wraz kijaszkiem wągielki i cichym głosem mówił:
. . . „Niestraszno umierać, nie, bo —
„Jako ci ptaszkowie, co pod zimę do ciepłych krajów ciągną, tak ci duszyczka strudzona do Jezusa podąża...
„Jako te drzewiny, w nagości stojące, o zwieśnie Pan przyodziewa w listki zielone a kwiatuszki pach-