Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.
— 219 —

i bardzo troskliwie szukał, zaglądał za drzewo każde, wypatrywał po polach.
— Przeciech zawżdy sama chodziła...
— Zna dobrze drogę do stawu... przecież, nalał kto bądź wody do beczki, wykręcił tylko, a ona już sama trafiła na plebanję... — Ale w dzień ją zaprzęgali... a dzisiaj Magda czy Walek puścili ją już o zmierzchu... Walek! — krzyknął głośno, bo cień jakiś zamajaczył wśród topoli...
— Walka widziałem po naszej stronie, ale jeszcze przed zmrokiem.
— Polazł ją szukać, rychło wczas! — Klacz ma ze dwadzieścia roków, przy mnie się ulęgła... wysłużyła sobie łaskawy chleb... a przywiązana jak człowiek... Mój Boże, żeby się jej co złego nie stało!
— Co jej ta będzie! — mruknął Antek ze złością, bo jakże, poszedł do Dobrodzieja po radę, po użalenie się, to go ino skrzyczał i jeszcze zabrał, żeby kobyły szukać! Juści i kobyły szkoda, choć ta i ślepa i stara, ale zawżdy człowiekowi powinna być pierwszyzna!
— A ty się opamiętaj i nie pomstuj, boć to ojciec rodzony! Słyszysz!
— Dobrze pamiętam! — odparł ze złością.
— Grzech śmiertelny i obraza boska. A nic ten dobrego nie zwojuje sobie, któren w zapamiętałości rękę podnosi na ojców i przeciwi się przykazaniom Bożym. Masz rozum, toś o tem wiedzieć powinien.
— Sprawiedliwości chcę ino.
— A pomsty szukasz, co?
Antek nie wiedział, co rzec na to.