Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.
— 221 —

— Bo się zejść miały dzisiaj i uredzić... względem tego lasu, co go dziedzic sprzedał żydom na porębę...
— Przecież niecały sprzedał, jeszcze tyle zostało!
— Póki z nami się nie ugodzi, to ani chojaka ruszyć nie damy!
— Jakto?... — zapytał wystraszonym nieco głosem.
— A nie damy i tyla! Ociec chce się prawować, ale Kłąb i te, co z nim trzymają, powiedają, że sądu nie chcą, a rąbać nie pozwolą, i choćby całą wsią iść przyszło, to pójdą, a i z siekierami, i z widłami, jak wypadnie, a swojego nie dadzą...
— Jezus Marja! Toby się bez bitki i jakiego nieszczęścia nie obyło!
— Pewnie! Jak się parę łbów dworskich siekierami rozwali, to zaraz będzie sprawiedliwość!
— Antek! Rozum ci się ze złości pomieszał, czy co? Głupstwa pleciesz, mój drogi!
Ale Antek już nie słuchał, rzucił się nieco wbok i zginął w ciemnościach, a ksiądz poszedł śpiesznie ku plebanji, bo usłyszał turkot kół i ciche, żałosne rżenie kobyły...
Antek zaś poszedł wdół wsi, ku młynowi a drugą stroną stawu, żeby nie przechodzić koło chałupy Jagny.
Jak zadra tkwiła mu ona pod sercem, jak zła zadra, że jej nie wyciągnąć, ni uciec od niej.
A bystre światło biło z jej chałupy, jasne i wesołe jakieś... przystanął, aby spojrzeć ino ten jeden razik, aby choć zakląć ze złości — ale go wnet cosik poderwało z miejsca, że pognał jako ten wicher, ni się obejrzał za się.