Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.
— 225 —

— Złością ze starym nie wygra! — Zapalił fajkę i jął mu przekładać, tłumaczyć, łagodzić i tak kręcić, aż się Antek poznał i krzyknął:
— Ty z nim trzymasz!
— Za sprawiedliwością jestem.
— Dobrze ci za nią zapłacił.
— Jeśli zapłacił, to nie z twojej kieszeni.
— A z mojej, psiachmać, z mojej! Dobrodziej jucha z cudzego. Dosyć już wziąłeś, to ci niepilno.
— Tylem wziął, co i ty!
— Hale, tyle... a statki, a szmaty, a krowę, a ileś wycyganił od ojca? Baczę dobrze i te gąski, te prosiaki i kto tam zliczy! A ciołek, co ci go dał niedawno, to nic?
— Mogłeś i ty brać.
— Złodziej nie jestem ni ten cygan!
— A ja złodziejem jestem, ja?...
Przyskoczyli do siebie, gotowi się chycić za orzydla, ale opadli wnet, bo Antek rzekł ciszej:
— Nie mówię tego do ciebie... Ale swojego nie dam, choćbym miał skapieć...
— I... nietyla ci tam o ten grunt idzie, widzi mi się... — rzucił drwiąco kowal.
— Ino o co?
— Latałeś za Jagną, to ci teraz i markotno.
— Widziałeś?... — krzyknął ugodzony jakby w samo serce.
— Są takie we wsi, co i widziały, a nie raz...
— Żeby im pomroka padła na ślepie! — szepnął ciszej, bo właśnie wójt wchodził do izby i witał się ze