Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.
— 227 —

Przywitali się, jakby nigdy nic nie zaszło pomiędzy nimi.
A że Antek szedł do stodoły urznąć sieczki, kowal poszedł za nim, przysiadł się na snopkach, zrzuconych ze sąsieka do omłotu, i jął cicho mówić:
— Na psa wszystkie kłótnie i o co jeszcze? o to głupie słowo! Tom pierwszy przyszedł do ciebie i pierwszy wyciągam rękę do zgody...
Antek podał mu rękę, spojrzał podejrzliwie i mruknął:
— Juści, że ino to słowo, bom złości do was nie miał. Wójt mnie zeźlił, bo co się będzie ujmował, nie jego sprawa, to mu wara!
— To samo mu rzekłem, bo chciał bieżyć za tobą...
— Bić mnie... dałbym ja mu bitkę, jak jego pociotkowi, co jeszcze od żniw żebra se lekuje... — wykrzyknął i jął nakładać słomę do lady.
— I tom mu przypomniał... — rzucił skromnie kowal i uśmiechnął się chytrze.
— Jeszcze ja się z nim porachuję, popamięta mnie... figura jucha, urzędnik!..
— Ryfa jest i tyla, poniechaj go. Umyśliłem cosik i z tem do ciebie przychodzę... Trza zrobić tak... po południu przyjdzie tu moja, to razem z nią idźcie do starego rozmówić się dokumentnie... Na nic tam złości i żalenia się po kątach, trza w oczy stanąć i prosto powiedzieć, co się ma... Będzie dobrze abo i nie będzie, ale trza wszystko wyłożyć!..
— Co tu wykładać, kiej zapis zrobił!