Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.
— 229 —

coś niecoś... jeno jej rzeknij o tem... ona jeszcze lepiej mogłaby starego na naszą stronę przechylić... no, zgoda?.. bo czas mi już iść...
— Zgoda! ino prędko idź, bym ci w pysk nie dał i za wrota nie wyciepnął! — szepnął przez zęby.
— Co ty, Antek? co ty? — bełkotał przestraszony, bo Antek puścił kosę i szedł ku niemu blady ze strasznemi oczami.
— Judasz ścierwa, złodziej! — wychlustywał ze siebie spienioną nienawiścią słowa, aż kowal porwał się i uciekł co tchu.
— Rozum mu się psuje, czy co? — myślał już na drodze. — Jakże, dobrą radę dałem... a ten?... kiej taki głupi, to niech idzie na wyrobek, niech go stary wygoni, pomogę jeszcze do tego... a tak czy owak grontu nie popuszczę... Takiś to ty! W pysk chciałeś mi dać, za wrota wyciepnąć, żem się chciał z tobą podzielić... że kiej do brata przyszedłem z dobrem słowem! Takiś to ty! Aha, sambyś chciał wszystko brać! Niedoczekanie twoje! Wyciągnąłeś ty ze mnie moje zamysły, to już cię, jucho, przyrychtuję, jaż cię frybra angielska potrzęsie. — Rozsrażał się coraz bardziej, bo go wściekłość porywała, że Antek przejrzał jego zamysły i gotów jeszcze wydać przed starym. Tego się najwięcej obawiał.
— Trza temu zapobiec! — zdecydował natychmiast i, mimo obawy przed Antkiem, zawrócił zpowrotem do Borynów.
— Jest gospodarz? — zapytał Witka, któren