Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —

cho, a czasami chlustał wodą o brzegi, na których gdzie niegdzie, wśród czarnych, pochylonych olch i wierzb rosochatych, czerwieniły się kobiety, pierące szmaty; kijanki trzaskały zajadle po obu brzegach. Na drogach pusto było, gęsi tylko całemi stadami babrały w stężałem błocie i po rowach, zarzuconych opadłemi liśćmi i śmieciami, i dzieci krzyczały przed domami. Koguty zaczęły piać po płotach jakby na zmianę.
— We młynie prędzej się ich doczekam! — szepnął i poszedł nadół.
Antek zaś po odejściu kowala jął rznąć tak zajadle sieczkę, że całkiem się zatracił w tej robocie i do południa narznął tyle, aż Kuba, któren przyjechał z lasu, wykrzyknął:
— Na cały tydzień będzie tego, no! — dziwował się tak głośno, aż Antek oprzytomniał, ladę rzucił, przeciągnął się i poszedł do chałupy.
— Co będzie, to będzie, a trza mi się z ojcem rozmówić dzisiaj! — postanawiał... — Cygan on jest i Judasz, ale może i dobrze redzi... juści, musi on w tem co mieć... — Myślał o kowalu i zajrzał na drugą stronę, ojcową, i wnet się cofnął, bo tam siedziało ze dwadzieścioro dzieci i wszystkie razem a na głos sylabizowały... Roch je nauczał i pilnie baczył, by psich figlów nie stroiły... Chodził se dookoła nich z różańcem w ręku, nasłuchiwał, czasem które poprawił, czasem pociągnął za ucho, czasem pogłaskał, a często gęsto przysiadł i cierpliwie wykładał, jako tam stoi, i pytał, a dzieciska hurmem jedno przez drugie rwały się odpo-