wiadać, jako te indory, kiej je kto podrażni... a tak głośno, że i po drugiej stronie słychać było...
Hanka gotowała obiad i pogadywała z ojcem swoim, starym Bylicą, któren rzadko zachodził, że to schorowany był i ledwie się już ruchał.
Siedział pod oknem, wsparty na kijaszku, i wodził oczami po izbie, to na dzieci, co były cicho się zbiły w kąt, to na Hankę spozierał... siwy był całkiem, wargi mu się trzęsły i głos miał słaby, jakby ptaszęcy, a w piersiach mu cięgiem rzęziało...
— Jedliście śniadanie, co? — pytała cicho.
— I... po prawdzie, to Weronka zabaczyła mi dać... i nie upominałem się, nie...
— Weronka psy nawet głodzi, bo tu nieraz do mnie podjeść przychodzą! — zawołała, bo i przytem gniewała się ze starszą siostrą jeszcze od zeszłej zimy, że to tamta po śmierci matki pobrała wszystko, co pozostało, i oddać nie chciała, to się i prawie nie widywały.
— Bo się u nich nie przelewa, nie... — bronił cicho... — Stach młóci u organisty, to i tam poje i jeszcze czterdzieści groszy za dzień bierze... a w chałupie tyle gąb... że i tych ziemniaków nie starczy... Prawda... że dwie krowy mają i mleko jest... że masło i sery do miasta nosi i ten grosz jaki bierze... ale zabaczy często dać jeść... juści nie dziwota ... dzieci tyla... a to i wełniaki ludziom tka... i przędzie i haruje jak ten wół... a bo to dużo mi trza?.. żeby ino wporę i co dnia... to...
— A to się do nas przenieście na zwiesnę, kiej wam u tej suki tak źle...
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.
— 232 —