Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

— Dyć się nie skarżę, nie narzekam, ino... ino... — głos mu się załamał nagle...
— Popaślibyście gęsi, to dzieci przypilnowali...
— Wszystkobym robił, Hanuś, wszystko — szeptał cichutko.
— W izbie jest miejsce, to się łóżko wstawi, byście ciepło mieli...
— A dyć i w oborze, i przy koniach spałbym, byle u ciebie, Hanuś, byle już nie wracać! byle... — zachłysnął się aż tą prośbą błagalną, i łzy jęły mu kapać z zapadłych, poczerwieniałych oczów... — Zabrała mi pierzynę, bo powiada, że dzieci nie mają pod czem spać... juści... marzły, żem sam je brał do siebie... ale kożuszysko się wytarło i nic mę nie grzeje... i łóżko mi wziena... a po mojej stronie zimno... ani tej szczapy drzewa nie pozwoli... i każdą łyżkę strawy wypomina... na żebry wygania... a kiej mocy nie mam, do ciebiem się ledwie zwlókł...
— Laboga! a czemuście to nam nic nigdy nie rzekli, że wam tak źle...
— Jakże... córka... on dobry człowiek, ale cięgiem na wyrobku... jakże...
— Piekielnica jedna! Wzięła pół grontu i pół chałupy, i wszystko, i taki wam daje wycug! Do sądu trza iść! Jeść mieli wam dawać i opał, i to, co wam do ubieru potrzeba, a my te dwanaście rubli w rok... bośmy przeciech i dług spłacili... co, nie tak?..
— Prawda! Rzetelni jesteście, prawda... ale i te parę złotych, co od was, a com je chował sobie na pochowek, wycyganiła ode mnie... a potem i dać było