Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.
— 238 —

kie słuchliwe, że tupot i ryki pędzonego do wodopoju inwentarza szły głośniej, a skrzypy wrótni i studziennych żórawi, rozmowy, krzyki dzieci, szczekania leciały wyraźniej przez staw; gdzie niegdzie błyskały już okna i padały na wodę długie, porwane, drgające odbicia świetliste... a z poza lasów wychylał się zwolna ogromny, czerwony księżyc w pełni, aż łuny biły nad nim, jakby pożar buchał gdzieś, w głębi lasów.
Boryna przyodział się w zwyczajne szmaty i poszedł w podwórze, do gospodarstwa, zajrzał do koni, do krów, do stodoły, a nawet i do prosiaków, skrzyczał Kubę za coś i Witka również, że cielęta wylazły z gródki i łaziły pomiędzy krowami, a gdy wrócił do izby swojej, już tam czekali nań wszyscy... Milczeli, ino wszystkie oczy podniosły się na niego i opadły wnet, bo przystanął na środku, obejrzał się po nich i zapytał drwiąco:
— Wszystkie! Jak na sąd jaki!
— Nie na sąd, ino do was przyślim z proszeniem — rzekła nieśmiało kowalowa.
— A czemuż to i twój nie przyszedł?...
— Robotę ma pilną, to ostał w domu...
— Juści... robotę... juści... — uśmiechnął się domyślnie, zrzucił kapotę i jął zzuwać buty, a oni milczeli, nie wiedząc, od czego zacząć. Kowalowa chrząkała i przyciszała dzieci, bo się brały do baraszkowania, Hanka siedziała na progu i karmiła chłopaka, a latała niespokojnemi oczami po twarzy Antka, któren siedział pod oknem i układał sobie w głowie, co ma rzec, a drżał cały ze wzruszenia i niecierpliwości. Jedna