Józia spokojnie obierała ziemniaki pod kominem, przyrzucała drewek na ogień i ciekawie poglądała po wszystkich, bo nic wymiarkować nie mogła.
— Czego chcecie, mówcie? — zawołał ostro, zniecierpliwiony milczeniem.
— A to... mów Antek... a to przyszlim wedle tego zapisu... — jąkała kowalowa.
— Zapis zrobiłem, a ślub w niedzielę... to wam rzeknę!
— To wiemy, ale nie o to przyślim.
— A czego?
— Zapisaliście całe sześć morgów!
— Bom tak chciał, a zechcę, to w ten mig zapiszę wszystko...
— Jak wszystko będzie wasze, to zapiszecie! — powiedział Antek.
— A czyjeż to jest, co, czyje?..
— Dziecińskie, nasze.
— Głupiś jak ten baran! Grunt jest mój i zrobię z nim, co mi się spodoba!
— Zrobicie abo i nie zrobicie...
— Ty mi wzbronisz, ty!
— A ja, a my wszystkie, a nie, to sądy wam wzbronią — krzyknął, bo już nie mógł ścierpieć i buchnął zapamiętałością.
— Sądami mi wygrażasz, co? Sądami! — Zamknij ty gembę pókim dobry, bo pożałujesz! — krzyczał, przyskakując do niego z pięściami.
— A ukrzywdzić się nie damy! — wrzasnęła Hanka, podnosząc się na nogi.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.
— 239 —