Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

— A ty czego? Trzy morgi piachu wniesła i starą płachtę, a będzie tu pysk wywierała?
— Wyście i tyla Antkowi nie dali, nawet tych jego morgów matczynych, a robimy wam za parobków, jak te woły.
— Sprzątacie zato z trzech morgów.
— A odrabiamy wam za dwadzieścia abo i więcej.
— Jak wam krzywda, idźcie se poszukać lepiej.
— Nie pójdziem szukać, bo tu jest nasze! Nasze po dziadach pradziadach! — zawołał mocno Antek.
Stary uderzył go oczami i nic nie odrzekł, przysiadł przed komin i pogrzebaczem tak dziabał w głownie, aż iskry się sypały — zły był, ognie chodziły mu po twarzy i włosy mu cięgiem spadały na oczy, jarzące jak u żbika... ale się jeszcze hamował, choć ledwie i zdzierżał...
Długie milczenie zaległo izbę, że ino te przysapki a dychania prędkie słychać było. Hanka szlochała zcicha i pohuśtywała dziecko, bo skamleć poczęło.
— My nie przeciwimy ożenkowi, chcecie, to się żeńcie...
— A przeciwcie się, dużo o to stoję...
— Ino zapis odbierzcie — dorzuciła przez łzy Hanka.
— Zmilkniesz ty, a to, psiachmać, jazgocze cięgiem jak ta suka! — rzucił z taką mocą pogrzebacz w ogień, aż się głownie potoczyły na izbę.
— A wy się miarkujcie, bo to nie dziewka wasza, żebyście gembe wywierali na nią!
— To czemu pyskuje!