Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

— Cicho, trzeba, kiej urzędowa osoba powiada...
— Szkoły nam takiej nie potrzeba! — powiedział Boryna.
— A nie potrzeba — powtórzyli inni chórem.
— Cie... w Woli szkoła jest, bez trzy zimy moje dzieci chodziły i co?... to nawet na książce tego pacierza rozebrać nie potrafią... na psa taka nauka!
— Matki niechaj pacierza uczą, szkoła nie od tego, ja, wójt, wama mówię.
— A niby od czego? — wrzasnął ten z Woli, podrywając się z ławy.
— Ja, wójt, wama rzeknę, ino pilnie słuchajcie... zaraz, po pierwsze... — ale nie wywiódł do końca, bo Szymon na cały stół wykrzykiwał, że już ten las sprzedany Żydy ocechowały i rąbać wnet będą, czekają jeno mrozów i sanny.
— Niech cechują, na wycięcie poczekają... — wtrącił Boryna.
— Do komisarza ze skargą pójdziemy.
— Nie to, komisarz zawsze z dziedzicem trzyma, a gromadą iść, rębaczów rozpędzić.
— Ani jednego chojaka ściąć nie pozwolić!
— Skargę do sądu podać!
— Pijcie do mnie, Macieju, nie pora teraz uradzać! Po pijanemu łacno wygrażać choćby i Panu Bogu! — zawołał młynarz, nalewając. Nie w smak mu szły te rozmowy i odgrażania, bo się z Żydami był ugodził i miał im drzewo na swoim tartaku przy młynie rznąć.