Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

się dosyta najeść; niejeden już i pasa popuszczał, przeciągał się, by więcej zmieścić...
Kucharki znowu z miskami nowemi szły i śpiewały:

Chrząkała, kwiczała, w ogródeczku ryła,
Będzie teraz gospodarzom za szkodę płaciła!

— Wysadzili się, no, no! — dziwili się ludzie.
— Jakże, z tysiąc złotych kosztuje wesele...
— Opłaciło się niezgorzej, bo to nie zapisał sześciu morgów!
— A Jagna siedzi jak ten mruk.
— Maciej zato ślepiami świeci kiej żbik!
— Kiej to próchno, moiściewy, kiej próchno!
— Będzie on jeszcze płakał.
— Nie jest on z tych, co płaczą, do kija prędzej się weźmie...
— To samom mówiła wójtowy, jak o zmówinach powiedziała.
— Czemu to ona dzisiaj nie przyszła?
— Jakże, leda dzień zlegnie...
— Rękębym sobie dała uciąć, że niedługo, niech ino muzyki zaczną w karczmie, to Jagna ganiać będzie za parobkami.
— Mateusz ino czeka tego!
— Hale, hale?
— Przeciech! Wawrzonowa słyszała, co wygadywał w karczmie.
— Że go to nie prosili do muzyki?
— Stary chciał, ino Dominikowa się przeciwiła, wszyscy wiedzą, co było, to jakże?...