Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.
— 274 —

— Stara jest piekielnica, to wiadomo, ale chłopaki też niezguły i ciamajdy!
— Tyle paroby a matczynej kiecki boją się puścić!
— Puszczą się... już dzisiaj Szymek cięgiem chodzi za Nastką Gołębianką.
— Ociec ich był taki sam — dobrze baczę, a stara zamłodu nielepsza od Jagusi!...
— Jaki korzeń taka nać! — taka córka jaka mać!
Muzyka przycichła, grajkowie jeść poszli na drugą stronę, bo wieczerza się skończyła.
Cicho się nagle uczyniło niby w kościele podczas podniesienia — po chwili jednak gwar buchnął jeszcze mocniejszy, aż się zakotłowało, wszyscy naraz mówili, krzyczeli a dowodzili sobie przez stoły, że już jeden drugiego nie słyszał.
Podali naostatku, dla wybranych, krupnik, miodem i korzeniami zaprawiony, a reszcie szczodrze stawiali tęgą okowitę i piwo.
Mało kto zważał, co pije, bo już się ze łbów kurzyło niezgorzej i kontentność rozbierała. Siadali, jak było poręczniej, kapoty rozpinali z gorąca, pokładali się na stołach. Walili pięściami, aż miski podskakiwały, chwytali się wpół, to za orzydla, to ułapiali za szyję a raili, wyżalali się — jak brat przed bratem, kiej ten krześcijan prawy przed krześcijanem somsiadem.
— Źle jest na świecie! Juści! Marnacja człowiekowi, a to biedowanie jeno...
— Poszły psiekrwie... — Pod stołami psy gryzły się o kości.