Znalazł za pazuchą zaoszczędzoną na weselu kiełbasę i wtykał mu do pyska, ale Łapa nie rwał się do jadła, jeno szczekał, rzucał mu się na piersi i skomlał z radości.
— Głodziły cię, biedoto, i wygnały we świat! — szeptał, otwierając drzwi do obory, i zaraz, jak stał, rzucił się na wyrko. — Już ja cię teraz bronił będę i starunek o tobie miał... — mruczał, zakopując się w słomę, a pies legł wpodle, warkał i polizywał go po twarzy.
Rychło obaj zasnęli.
A ze stajni obok położonej wołał Kuba słabym, schorzałym głosem, wołał długo, ale Witek spał jak kamień, dopiero Łapa, poznawszy głos, jął zajadle szczekać i targać kapotę, aż przecknął.
— Czego? — mamrotał przez sen.
— Wody! Tak me rozbiera gorącość... wody!
Choć markotny był i śpik go morzył, zaniósł mu pełne wiadro i podstawił do picia.
— Takim chory, że ledwie zipię... co to warczy?
— A Łapa! Wróciło psisko od Antków!
— Łapa! — szepnął, macając w ciemności za psim łbem, a Łapa wyskakiwał, szczekał i darł się na wyrko.
— Witek, załóż koniom siana, bo dzwonią zębami o pusty żłób, a ja się poruszyć nie mogę. Tańcują jeszcze? — pytał po chwili, gdy chłopak stoczył ze stropu siano i zakładał je za drabiny.
— Cheba na połednie skończą, a tak się niektóre popiły, że na drodze leżą.
— Używają se gospodarze, używają — westchnął ciężko.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/300
Ta strona została uwierzytelniona.
— 290 —