— Zamrę, powiadacie?..
— Po dobrodziejaby ano posłać, co?
— Dobrodzieja! — wykrzyknął zdumiony. — Dobrodzieja przywieść tutaj, do stajni, do mnie?.. Co wama po głowie chodzi?
— A cóżto, z cukru jest i rozpuści się w tem łajnie końskiem? Ksiądz jest od tego, by gdzie go do chorego proszą, szedł.
— Jezus! a miałbym to śmiałość, w ten gnój do mnie?..
— Głupiś jak ten baran! — Cisnęła ramionami i poszła.
— Sama głupia, ani wie, co powiada... — mruknął oburzony srodze, opadł ciężko na barłóg i długo jeszcze rozmyślał. — Zachciało się babie... hale, Dobrodziej kochany po pokojach se chodzi... z książek poczytuje... z Panem Bogiem rozmawia... i do mnieby go wołać?... te kobiety, to ino aby ozorem mleć... głupia...
I tak już pozostał sam, bo jakby o nim zapomnieli.
Witek czasami naglądał, aby koniom przysypać obroku, napoić, to i jemu podawał wody i wnet znikał, leciał na wesele, które znowu zaczęło się zbierać u Dominikowej na przenosiny, a czasami Józka wpadała z krzykiem, wtykała mu kawałek placka, nagadała, natrzepała, nawiała stajnię wrzaskiem, aż kury gdakały z przestrachu na płotach i uciekała śpieszno.
Juści, miała poco, bo tam się już zabawiali niezgorzej, muzyka huczała przez ściany i krzyki szły wesołe a śpiewania.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.
— 294 —