Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/307

Ta strona została uwierzytelniona.
— 297 —

Drogą ktoś niektoś przejeżdżał ale zrzadka, a teraz zasie człapał się z piskiem wóz jakiś; Kuba rozeznawał pilnie.
— Kłębów wóz, w jednego konia i drabinami, pewnie po ściółkę do lasu. Juści, oś w przodku wytarta i bez to się piast przyciera i skrzypi.
Po drogach wciąż snuły się odgłosy kroków, rozmowy, głosy leciały i drgały ledwie dosłyszane, ledwie odczute brzmienia, ale je chwytał w lot i rozpoznawał.
— Stary Pietras do karczmy idzie — mruczał. — Walentowa wykrzykuje... pewnie gąski czyje przeszły na jej stronę... Piekielnica nie baba! Kozłowa widzi mi się... juści... bieży i krzyczy... juści ona!... Pietrek Rafałów... rajcuje jucha, jakby miał kluski w gębie... księża kobyła po wodę jedzie, tak... postaje... zawadza kołami... jeszcze se kiedy kulasy połamie...
I tak se zwolna rozpoznawał wszystko i myślami i tem widzeniem czującem po wsi chodził, kłopotał się, zabiegał, turbował i żył życiem wsi całej, że ledwie spostrzegł, jak dzień przechodził zwolna; ściany przygasły, drzwi zbladły i stajnia mroczeć poczęła.
Już pod sam wieczór przyszedł Jambroży, nie wytrzeźwiony docna, bo się jeszcze potaczał i mówił tak prędko, że trudno było rozebrać.
— Nogeś pono wykręcił?
— A obaczcie i poredźcie.
W milczeniu odwijał szmaty przekrwione, zeschłe i tak przywarte do nogi, że Kuba zaczął krzyczeć wniebogłosy.