Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/308

Ta strona została uwierzytelniona.
— 298 —

— I panna przy rodach tak nie kwiczy! — mruknął urągliwie.
— Kiej boli! A dyć nie szarpcie! Jezus! — wył prawie.
— A to cię uszlachtowali! Pies ci łydkę wyżarł, czy co? — wykrzyknął zdumiony, bo łydka była poszarpana, zaropiała, noga spuchła jak konew.
— To... ino nie powiadajcie nikomu... borowy me postrzelił... ino...
— Prawda... śruciny siedzą pod skórą kiej mak... zdaleka do cię wygarnął? Ho, ho! kulas widzi mi się na nic już... kosteczki chroboczą ano... Czemuś to zaraz mnie nie wołał?
— Bojałem się... jakby się dowiedziały, na zajączka wyszedłem... ustrzeliłem... i już na polu byłem... a ten kiej nie rypnie do mnie...
— Powiadał kiedyś w karczmie borowy, że ktoś im szkody czyni...
— Hale... szkody... niby to zające należą do kogo... ścierwa... zasadził się na mnie... już na polu byłem, a ten z obu luf strzelił... żeby cię piekielniku... ino nic nie mówcie... do sąduby pozwały... strażniki... i zarnoby i fuzję wzieny... a to nie moja... Myślałech, że samo przejdzie... pomóżcie, bo tak rwie, tak boli...
— Takiśto majster! Taki se zcicha pęk, lelum polelum, a z dziedzicem zajączkami się dzieli... Cie... ale kulasem za tę spółkę zapłacisz...
Obejrzał raz jeszcze i srodze się strapił.
— Za późno, o wiela za późno!
— Poredźcie, poredźcie — jęczał wystraszony.