Już nic nie odrzekł, ino rękawy zakasał, wydobył ostry kozik, nogę ujął krzepko i jął wydłubywać śruciny i ropę wyciskać.
Kuba zrazu ryczał jak zwierz dorzynany, aż mu zatkał gębę kożuchem, ścichł, bo zemdlał z bólu. Oporządził mu nogę, obłożył jakąś maścią, obwinął w nowe szmaty, dopiero go otrzeźwił.
— Do szpitala musisz iść... — mruknął cicho.
— Do szpitala?... — Nieprzytomny był jeszcze.
— Urznęliby ci nogę, to byś może i wyzdrowiał.
— Nogę?...
— Juści, już na nic, zepsuta, czernieje cała.
— Urznęliby? — pytał, nie mogąc pojąć.
— W kolanie. Nie bój się, mnie kula urwała przy samym zadzie a żyję.
— To ino urznąć bolejące miejsce i byłbym zdrowym?...
— Jakby kto ręką odjął... ale do szpitala trza ci zaraz iść...
— Nie, bojam się, nie... do szpitala...
— Głupiś!...
— Tam żywcem krają... tam... Oberznijcie wy... co ino zechcecie, zapłacę, oberznijcie... do szpitala nie chcę, wolę już tutaj zdychać...
— To i zdechniesz... doktór ino może ci oberznąć. Pójdę zaraz do wójta, żeby ci na jutro dali podwodę i odwieźli do miasta.
— Próżno pójdziecie, bo do szpitala nie pójdę... — powiedział twardo.
— Hale, będą ci się pytali, głupi!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.
— 299 —