— Urznąć i zaraz wyzdrowieje... — powtarzał Kuba po jego wyjściu.
Noga przestała go boleć po opatrunku, zdrętwiała tylko aż do pachwiny, a po całym boku czuł jakby mrówki łaziły, nie zważał na to, bo się głęboko zamedytował.
— Wyzdrowiałbym! Musi być, że i tak jest, przecież Jambroży kulasa całego nie ma... na kuli chodzi... Powieda, że jakby ręką odjął... Ale Borynaby mnie wygnał... juści, parobek bez kulasa... ni do pługa, ni do żadnej roboty. Cóż jabym począł? Bydło mi ino pasać albo na żebry iść... we świat, pod kościół gdzie?... abo jak ten stary trep na śmiecie... zdychać pode płotem. Jezus miłosierny! Jezus! — Zrozumiał nagle jasno i aż się podniósł z oślepiającej trwogi. — Jezus! Jezus! — powtarzał gorączkowo, bezprzytomnie, dygocząc cały.
Zaniósł się głębokim, żalnym płaczem, krzykiem niemocy, staczającej się w przepaść bez ratunku.
Długo wył i szamotał się w męce, ale przez te łzy i rozpacze jęły mu się wić postanowienia jakieś, medytacje, przycichał zwolna, uspokajał się i tak zagłębiał w siebie, nic nie słyszał; jak przez sen majaczyło mu się granie jakieś, śpiewy, wrzaski bliskie.
W ten sam czas wesele się ano przenosiło do Boryny.
Robili przenosiny Jagusi do męża.
Nieco przódzi przeprowadzili tęgą krowę i przewieźli skrzynkę, pierzyny i statki różne, jakie w wianie dostawała.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.
— 300 —