— Wpuść cielę do kościoła, a też ino ogon wyniesie! Głupia! — mruknął zelżony.
Bo to matka Jaśkowa chciała bronić syna. Ruszył też pierwszy do stołów, a za nim insi jęli zajmować miejsca, a śpiesznie, bo już kucharki wnosiły dymiące miski i smaki wiały po izbie.
Usadzili się po starszeństwie i, jak przystało na przenosinach, z Dominikową i jej chłopakami w pośrodku; druchny i drużbowie zasiedli razem, przy sobie, a Boryna z Jagusią ostali na izbie, by posługiwać i mieć baczenie na wszystko.
Cicho się zrobiło, tyla, że za oknami dzieci wrzeszczały i tuzowały się między sobą, a Łapa z ujadaniem obiegał dom i darł się do sieni, naród zaś w cichości a z powagą porał się z jadłem i ochotnie bódł miski czubate, ino łyżki skrzybotały o wręby i szkło brząkało w kolejkach.
Jagusia zaś cięgiem zapraszała i prawie każdemu zosobna podtykała, czy mięso, czy czego innego zarówno, a niewoliła, by sobie nie żałowali; składnie jej to szło, i tak utrafnie każdemu to słowo przypochlebne powiadała, i taką urodnością się wszystkim miliła, że niejeden z parobków chodził za nią tęskliwemi oczyma, a matka aże rosła z kuntentności, odkładała łyżkę, by się ino patrzeć na nią i cieszyć.
I Boryna to widział, bo gdy szła do kucharek, leciał za nią, dopędzał w sieniach, ogarniał mocno i sielnie całował.
— Gospodyni moja kochana! A dyć, kiej ta dworska pani, tak se godnie poczynasz i radzisz!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/319
Ta strona została uwierzytelniona.
— 309 —