Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/321

Ta strona została uwierzytelniona.
— 311 —

gnał ich aż na drogę i powracał chyłkiem, bo posypał się za nim grad błota i kamieni.
— Witek! poczekajno! — wołał Roch, stojący przy węgle od podwórza, w cieniu. — Wywołaj Jambrożego, powiedz, że pilna sprawa, poczekam na ganku.
Dopiero w jakiś pacierz nadszedł Jambroży, srodze zły, że mu przerwali jadło w najlepszem miejscu, bo przy prosięcinie z grochem.
— Kościół się pali, czy co?
— Nie krzyczcie! Chodźcie do Kuby, bo zdaje mi się, że umiera.
— Niech zdycha, a nie przeszkadza ludziom jeść. Byłem na odwieczerzy u niego i mówiłem jusze, aby się do szpitala szykował, nogęby mu urznęli i wnetby wyzdrowiał!..
— Powiedzieliście mu o tem! Teraz rozumiem, zdaje mi się, że sam sobie obciął nogę...
— Jezus, Marja! Jakto, sam sobie obciął?..
— Chodźcie prędzej, zobaczycie. Szedłem spać do obory i, ledwiem wlazł na podwórze, Łapa skoczył do mnie, szczekał, skamlał, za kapotę mnie zębami darł i ciągał, nie mogłem pojąć, czego chce... a on wybiegał naprzód, siadał w progu stajni i skowyczał. Podszedłem, patrzę, Kuba leży przewieszony przez próg, z głową w stajni! Myślałem zrazu, że chciał wyjść na powietrze i omdlał! Przeniosłem go na wyrko i zapaliłem latarkę, żeby wody poszukać, a on cały we krwi, blady jak ściana, i z nogi krew bucha. Prędzej, żeby nie puścił ostatniej pary...