Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/328

Ta strona została uwierzytelniona.
— 318 —

Tam się ano rwała dusza umęczona i odpocznienia tęskliwa, Kubowa dusza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dom zaś tańcował wciąż i weselił się całem sercem, ochotniej nawet niźli wczoraj, bo poczęstunek był sutszy i barzej niewolili gospodarze. Wodzili się też w tanach do upadłego.
Wrzeli już niby ten ukrop na mocnym ogniu, a co przysłabli ździebko, muzyka grzmiała z nową siłą, że jako łan, uderzony wichurą, ino się przyginali, brali rozmach, niecili rum nogami i z krzykiem szli w nowy tan, ze śpiewami, a huczno, tłumno i ogniście.
Że już im dusze całkiem stajały od gorącości, krew kipiała warem, rozum odchodził, serca się zapamiętały w hulance, a każdy nerw dygotał do taktu, każdy ruch był tańcem, każdy krzyk śpiewem, a każde oczy weselem się jarzyły i radością.
I tak szło przez całą noc, do samego świtania!
A dzień podnosił się ciężko i cicho, porankowe brzaski siały na świat posępne, nieprzeniknione zwały chmur, a już przed samym wschodem słońca zamroczyło się znagła i pociemniało, zaczął padać śnieg. Polatywał zrazu zrzadka i kołujący, jak to igliwo w dzień wietrzny, aż się i potem rozśnieżyło na dobre.
Śnieg sypał jakby przez gęste sito, padał prosto, równo, jednostajnie, bez szelestu i pokrywał dachy, drzewa, płoty i ziemię całą, jakby podbielonem, szarawem przędziwem, albo tem pierzem niedartem.