Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/038

Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —

Ogarnęła oczami drogę, zasypane domy, sady ledwie widne z pod śniegów, i te szarzejące, nieskończone pola. Wieczór cichy i mroźny opadał coraz prędzej, gwiazd przybywało, jakby je kto rozsiewał pełną garścią, a na ziemi przygasłej wskróś śnieżnych bielizn wybłyskiwały światełka chałup, dymy czuć było w powietrzu, ludzie snuli się po drodze, głosy jakieś leciały nisko, nad śniegami.
— Z tegom wyrosła i jako ten wiater nie będę się tłukła po świecie, nie! — szeptała z mocą, zwolniła nieco, bo zapadała miejscami w chrupiący śnieg aż po kolana, że trepy trzeba było wyciągać!
— Tu mnie Pan Jezus dał na świat, to już tutaj do śmierci ostanę. Aby ino do zwiesny przetrzymać to już łacniej będzie, lekciej. A nie zechce Antek robić, to i tak po proszonem nie pójdę, do przędzenia się wezmę, do tkania, do czego bądź, byle ino pazury zaczepić i biedzie się nie dać... prawda, dyć Weronka a tkaniem zarabia tele, że jeszcze i ten grosz zapaśny mają... rozważała, skręcając do karczmy. Pochwaliła Boga, Jankiel odrzekł: Na wieki, i kiwał się zwyczajnie nad książką, nie bacząc na nią, dopiero gdy położyła przed nim pieniądze, uśmiechnął się przyjaźnie, rozjaśnił więcej światło w lampie wiszącej, pomógł jej liczyć i nawet wódką poczęstował. O Antkowym zaś długu, ni o nim samym nie rzekł ni słowa; zmyślna jucha była, bo co ta kobiecie wiedzieć o chłopskich jenteresach, w głowę dobrze nie weźmie, nie wyrozumie, jak potrza, a ino z pyskiem wyjechać gotowa. Dopiero kiej się zabierała do wyjścia powiedział: