Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —

widać wskroś nocy, ino gdzie niegdzie z mrocznej bielizny mżyło światełko jakieś, albo pies naszczekiwał.
Hanka popatrzyła ku ojcowej chałupie, westchnęła i zawróciła z przed kościoła w długie opłotki, wiodące między Kłębowym sadem a księżym ogrodem, do organistów. Dróżka była zasypana, ledwie co przetarta, wąska, a tak przysłonięta krzami obwisłemi pod śniegiem, że co chwila sypał się na nią z trąconych gałęzi.
Dom stał w głębi, w księżem podwórzu a ino wyjazd miał osobny, krzyki jakieś odeń szły i płacze, a przed sienią czerniała skrzynka, to leżały na śniegu porozrzucane szmaty, pierzyna, rupiecie jakieś... Magda, dziewka organistów, zanosiła się płaczem i krzyczała wniebogłosy pod ścianą.
— Wygnali mię! Wypędzili mię! Jak tego psa na mróz, w cały świat! A gdzie ja się sierota podzieję teraz, gdzie!
— Nie krzycz mi tu, świnio jedna! — wrzasnął głos z sieni wywartej. — Wezmę kija, to wnet zmilkniesz! A wynoś mi się w te pędy, do Franka idź, łajdusie jeden!
— Jak się macie Borynowa! Moiściewy, a to już od jesieni wiadomo było... a mówiłam, prosiłam, zaklinałam, strzegłam — a bo to łajdusa ustrzeże! Wszyscy spać a ona w świat, wyspacerowała teraz sobie bękarta! A bo to raz mówiłam: Magda, zastanów się, pomiarkuj, on się z tobą nie ożeni... to mi się w żywe oczy zapierała wszystkiego. Juści, zobaczyłam, że dziewka grubieje i rośnie jak na drożdżach, to jej jak komu dobremu powiadam: idź, skryj się gdzie na drugą