Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

zwolna zapełniając wnętrze, przystrojone w jodły i świerki, że jakby gęsty bór wyrósł w kościele, tulił się do białych ścian, obrastał ołtarze, z ław się wynosił i prawie sięgał czubami sklepień, a chwiał się i kołysał pod naporem tej żywej fali, i przysłaniał mgłą, parami oddechów, z za których ledwie migotały jarzące światła ołtarzów.
A naród wciąż jeszcze nadchodził i płynął bez końca...
Nadeszli hurmą całą aż z Polnych Rudek, a szli ramię w ramię, ostro i ciężko, bo chłopy były ogromne, rozrosłe, w granatowe kapoty przyodziane, białasy same, jakby włosy mieli ze lnu uprzędzone, a kobiety ich urodne co do jednej, w podwójnych zapaskach i w czepcach pookręcanych w czerwone chusty.
Nadciągali zrzadka, kapaniną, po dwóch, po trzech i ci z Modlicy, cherlaki i mizerota sama, w łatanych siwych kapotach, z kijami, bo na piechty wędrowali; po karczmach szły o nich przekpiewy, że samymi piskorzami się żywią, bo to na niskich rolach siedzieli, wśród błot, a dymem torfowym od nich wiało.
I z Woli nadchodził naród, a wiedli się całymi familjami, jak te krze jałowcowe, co zawżdy zwartą kupą rosną; nie wyrosłe, średniaki same, a pękate kiej wory, prędkie jednak, wyszczekane, sielne procesowniki, zabijaki niemałe, a szkodniki leśne, w szare kapoty ze sznurami czarnemi przybrani i pasami czerwonemi okręceni.
Nadciągnęła i szlachta Rzepecka, co to wedle gadki: „worek ino a płachta“, albo, że się ich piąciu krowiego ogona trzyma a we trzech jedną czapkę mają —