Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —

lubość, że się prężyła, cisnąc mocno do poduszek... to znowu wyraźnie, głośno słyszała: wyjdź! wyjdź!.. aż się podnosiła i jakby szła w sobie, szła... chyłkiem pod drzewami, w mrokach... a strach w niej dygotał, krzyk jakiś leciał za nią, przerażenie wiało z ciemności.
I tak wciąż wkółko, to jedno, to drugie, to dziesiąte przychodziło na nią, że się opamiętać ni wyrwać z pod tego nie mogła — nic, tylko zmora musiała ją dusić, albo Zły nagabywał i do grzechu sposobił.
O dużym już dniu podniesła się z pościeli, ale czuła się jak z krzyża zdjęta, wszystkie kości ją bolały, blada była, roztrzęsiona i strasznie smutna.
Mróz był sfolżał nieco, ale poczerniało jakoś na świecie, śnieg chwilami prószył, a czasem znów mocny wiatr powiewał, targał drzewami, że stawały w śnieżnej kurzawie, i po drogach prześwistywał, ale mimo to wieś huczała świąteczną radością, pełno ludzi snuło się po drogach, często saniami ktoś walił, to gromadami wystawali w opłotkach, poredzając, to odwiedzali się po sąsiedzku, a dzieci całem stadem, kiej te źrebaki na paśniku, baraszkowały na stawie, aż na wieś całą roznosiły się wrzaski.
Ale Jagusi nie było w sercu wesoło ni drujko, nie: ziąb ją przejmował, chociaż ogień wesoło buzował na kominie, głucho jej jakoś było, mimo ciągłego gwaru i Józinych śpiewek, dzwoniących po chałupie, obcą się czuła w pośrodku swoich, tak obcą, że ze strachem patrzała na nich i jakby wśród zbójów się czuła.
A często, nie mogąc się oprzeć, zasłuchiwała się