Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —

Witek pędem poleciał, słychać było, jak znowu drzwi trzasnęły, dopiero Antek się wysunął z ukrycia.
— Wróci ścierwa... pójdę pod bróg, zaczekam, wyjdziesz, Jaguś?
— Bojam się...
— Przyjdź, choćby godzinę abo i dwie, a czekał będę, przyjdź!.. — błagał.
Przysunął się ztyłu, bo wciąż siedziała przy krowie, objął ją potężnie przez piersi, przechylił głowę wtył i wpił się tak mocno wargami w jej usta, że straciła oddech, opadły jej ręce, skopek poleciał na ziemię, straciła przytomność, ale prężyła się coraz mocniej i tak zapamiętale cisnęła się ustami do jego ust, że zwarli się na śmierć, padli w siebie i przez długą chwilę trwali w takim szalonym, dzikim, bezprzytomnym pocałunku.
Oderwał się wreszcie i chyłkiem wybiegł z obory.
Zerwała się wreszcie, aby doń skoczyć, ale już cieniem mignął na progu i przepadł w nocy. Nie było go, jeno ten cichy, palący szept grał w niej tak mocno, a tak nakazująco, że się ze zdumieniem rozglądała po oborze... Juści nie było nikogój; krowy jeno przeżuwały paszę i chlastały ogonami. Wyjrzała w podwórze, noc stała za progiem nieprzeniknionemi mrokami, cisza gnietła świat, tyla, co te kucia młotów pobrzękiwały w dalekościach... A był przeciech, był... stojał przy niej, obejmował ją, całował... jeszcze usta palą, jeszcze ognie chodzą po niej błyskawicami a w sercu wzbiera taki krzyk radości, że nie wypowiedzieć! Jezus, mój Jezus! Poderwało ją cosik i niesło, że choćby w cały