Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

a teraz narządził okowitki z tłustością i lekują się tam obaj tak galanto, aże na drodze się rozlegają śpiewania.
Nie pytał się już więcej, ale podejrzeń się nie pozbył.
A Jagusia, że ciężyło jej milczenie i te jego szpiegujące oczy nie dawały spokoju, jęła szeroko opowiadać o bytności pana Jacka.
Zdumiał się tem wielce i zaczął wymiarkowywać, coby to mogło znaczyć, biedził się niemało, rozważał, deliberował, każde słowo zosobna w głowie obracał, aż wkońcu wyraźnie z tego wyszło, że dziedzic wysłał pana Jacka na niego, by się wywiedzieć, co to naród powieda o porębie.
— Kiej nic a nic o las nie pytał.
— Hale, kiej taki cię wywiedzie niby na postronku, że ani zmiarkujesz kiedy, co i jak, a wszystko wypowiesz. Ho, ho, znam ja ten dziedzicowy pomiot.
— Powiadam wam, że ino o Kubę pytał i o te strzyżki!
— Miedzami kołuje, by drogę wypatrzeć! W tem cosik jest, jakaś dziedzicowa sztuczka, bo jakże, dziedzicowy brat i stojałby tam o Kubę! Głupi ino w takie bajdy uwierzy. Powiadają, że ten Jacek głupawy jest nieco, po wsiach cięgiem się nosi, na skrzypkach pod figurami wygrywa i trzy po trzy plecie. I powiedział, że przyjdzie?
— Powiedział i o was się wypytywał.
— No, no, w głowie się nie chce pomieścić.
— A widzieliście się z dziedzicem? — zagadnęła miękko, by ino nie dać mu rozmyślać.