zorze zetliły się docna, że ino kajś niekaj na zachodzie z tych szarych popiołów żarzyły się kieby głownie dogasające, a świat zwolna otulał się w modrawą a lutą płachtę nocy. Księżyca jeszcze nie było, jeno od suchych, przemarzniętych śniegów biły ostygłe, lodowate brzaski, w których rzecz każda widniała jakoby w śmiertelne gzło przyodziana i zgoła umarła; gwiazdy też jęły się wysypywać na ciemne niebo, a tak rosły i trzęsły się w onych dalekościach, tak się jarzyły bystro, aż po śniegach szły skrzenia. Mróz zaś brał srogi i podnosiła się taka skrzytwa, aż w uszach dzwoniło i żeby najcichszy głos a leciał światem całym.
W chałupach zaś ognie zapalali i śpieszyli z wieczorowemi obrządkami, jeszcze wodę nosili ze stawu, jeszcze czasem skrzypnęły wierzeje, albo się jakie bydlątko ozwało, to ktosik podążał śpieszno saniami, a ludzie w dyrdy ganiali po obejściach, bo parzyło w twarze jakby rozpalonem żelazem i dech zapierało, ale już wieś cichła całkiem.
Jeno od karczmy coraz ostrzej rozlegały się muzyckie głosy, bo juści, że prawie z każdej chałupy ktosik się tam przebierał na przewiady, a insze zaś, którym nie było do zmówin, ni do spraw, też ciągnęli, bo im gorzała pachniała. Że zaś i babom cniło się ostawać samym a dziewczyny aż piszczały do gzów i na muzykę nogami przebierały, to raz wraz, nim się jeszcze docna ściemniało, leciały chyłkiem do karczmy, rzekomo, by chłopów nagnać do domów, ale już ostawały. Juści, że za ojcami i dzieci ciągnęły co starsze, zwłaszcza chłopaki zwoływali się z opłotków gwizda-
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.
— 162 —