Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.
— 219 —

— Za Jagną lata, ją miłuje, przez nią to wszystko!
Zdało się jej, że zły idzie pobok a wciąż szepta do ucha te straszne przypominki, nie uciec od nich ni zapomnieć, nie! Ból poniewierki dusznej, poniżenia, wstyd, zazdrość, pomsta i te wszystkie jędze nieszczęścia wsadzały kolczate łby do jej serca i tak szarpały, że choćby krzyczeć wniebogłosy a łbem tłuc o ścianę!
— Zmiłuj się, Panie, pofolguj, Jezu! — jęczała w sobie, podnosząc rozpalone nigdy nie wysychającemi łzami oczy ku niebu.
Zaczęła przyśpieszać kroku, bo tak wiało na tych podleśnych wyżniach, że już nie mogła wytrzymać z zimna; baby zaś ostawały nieco i szły wolno, kiej te czerwone kłęby ledwie widne w kurzawie, a bór już był niedaleko; gdy tumany opadały na chwilę, wyrastał nagle z bielizny ogromną, ciemną ścianą pni zwartych, przez które mroczały ciche, lodowate głębie.
— Chodźcie prędzej, w lesie będzieta odpoczywały! — nawoływała niecierpliwie.
Ale kobietom się nie śpieszyło, odpoczywały często, przykucając na śniegu, głowami od wiatru, kiej to stado kuropatew, i rajcowały zcicha, zaś na jej wołania Filipka mruknęła niechętnie:
— Hanka gania jak ten pies za wroną i myśli, że rychlej co złapie.
— Na co to jej zeszło chudziaczce — szepnęła współczująco Krakalina.
— Nawygrzewała się dosyć w Borynowej chałupie, najadła tłusto, nasmakowała dobrości, to może teraz i biedy popróbować. Człowiek całe życie przy-