wielgachne słupy z opleśniałej miedzi, majaczące w mroku szaro-zielonych sklepień nieprzejrzanemi rzędami — posępne, lodowe brzaski biły zdołu od śniegów, zaś w górze, przez strzępiaste konary, niby wskróś zdziurawionych strzech, świtało niebo białawe i mętne.
Wichura przewalała się górą, że czasami cichość się czyniła jakby w kościele, kiedy to znagła organy zmilkną i śpiewy ustaną — a jeno szemrzą wzdychy ostatnie, tupoty, pogasłe brzmienia pacierzów i te przytajone, konające nuty — bór stawał wtedy nieruchomy, oniemiały, jakby wsłuchany w grzmotliwą wrzawę, w ten dziki krzyk pól tratowanych, co rwał się gdziesik ze świata i niósł wysoko, daleko, że tylko jękliwym świegotem drgał po lesie.
Wnet jednak wicher uderzał w bór całą mocą, wszystkiemi kłami trzaskał o pnie, wżerał się w lute głębie, porykiwał w mrokach, targał olbrzymami, ale na darmo, nie przemógł, bo, wyzbyty z sił, opadał, głuchnął i marł ze skowytem w gęstych, przyziemnych krzach — a las ani drgnął, ni jedna gałąź nie trzasnęła, ni jeden pień się zakołysał, cichość była jeszcze głębsza i bardziej przerażająca, że tylko ptak jaki niekiedy załopotał wskróś mroków.
A czasami znowu wichura spadała tak nagle, niespodzianie i potężnie, jak ten jastrząb spada zgłodniały, tak łomotała skrzydłami, rwała wierzchoły, gniotła i rozwalała wszystko ze wściekłym rykiem — aż bór drgał jakby przebudzony, otrząsał się z martwoty, chwiał z końca w koniec, drzewa kolebały się od drzew,
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.
— 221 —