Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.
— 236 —

Wyjrzała jeszcze na dwór, wiatr całkiem ustał, uspokoiło się zupełnie, noc była ciemna, że ledwie te śniegi szarzały, na niebie kłębiły się ogromne chmury a przewalały się kiej wody, od borów dalekich czy też z tej ciemnicy nieprzejrzanej szły jakieś głuche szumy.
Zgasiła światło i, szepcąc pacierze, zaczęła się rozbierać.
Naraz jakiś wrzask daleki, przytłumiony zadrgał w ciszy, rósł, rozlegał się coraz wyraźniej a wraz z nim i blask krwawy uderzył w szyby.
Wybiegła przed dom wystraszona.
Paliło się, gdziesik ze środka wsi buchały słupy ognia, dymów i skier.
Dzwon zaczął bić na trwogę i krzyki się wzmagały.
— Gore! wstawajta, gore! — zakrzyczała do Stachów, przyodziała się naprędce i wypadła na dróżkę, ale zaraz prawie natknęła się na Antka, biegnącego pędem ode wsi.
— U kogo się pali?..
— Nie wiem, wracaj do chałupy.
— Może to u ojca, bo jakoś w pośrodku! — bełkotała w trwodze śmiertelnej.
— Wracaj, psiakrew! — ryknął, porywając ją przez siłę do izby.
Okrwawiony był, bez czapki, kożuch miał porozrywany, twarz osmoloną i dziki, nieprzytomny ogień w oczach.