Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.
— 268 —

— Miarkowałem, że cię u Kłębów zastanę i razem wyjdziemy...
— Do dom chciałam bieżyć a zniewoliłeś...
— Nie chciałaś to, Jaguś, co?..
— Hale... nieraz myślałam, by się tak stało... nieraz...
— Myślałaś tak! Myślałaś — szeptał namiętnie.
— Zaśby nie, Jantoś! a cięgiem, cięgiem... Tam za przełazem niedobrze...
— Prawda... tutaj nikto nas nie spłoszy... Sami jesteśmy...
— Sami!.. i taka ciemnica... i... — szeptała, rzucając mu się na szyję i obejmując go ze wszystkiej mocy szału i miłości...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie wiało już na polach, jeno czasami wiater przeganiał miękkim powiewem i, kieby temi pieszczącemi szeptami, przechładzał rozpalone twarze. Nie było gwiazd jarzących ni księżyca, niebo wisiało nisko, skłębione brudnemi i poszarpanemi runami chmur, kieby to stado wołów burych zaległo puste i nagie ugory, a dale majaczyły jakoby przez szare, rozwleczone dymy, że świat cały zdał się utkany z mgieł, drgającej wszędy ciemności i wzburzonego mętu.
Głęboki, niepokojący a ledwie odczuty szmer drgał w powietrzu, płynął jakby od borów zatopionych w nocy, albo od chmur, z tych dzikich rozpadlin, z których raz po raz wyfruwały stada białych obłoków, uciekających chyżo, kieby klucze wiosennego ptactwa, gonione przez jastrzębie