jeszcze, kieby na świtaniu, śnieg bowiem jął walić mokremi płatami i przysłonił świat roztrzęsioną, szklistą i przemiękłą płachtą, ale nikto na pluchę nie zważał, schodzili się ze wszystkich stron i całemi godzinami wystawali na pogorzelisku, przeredzając zcicha o wczorajszem, a strzygąc uszami, by czego nowego dosłyszeć.
Gwar się też czynił niemały, bo coraz więcej nadciągało narodu, że kupy już stały w opłotkach, pełno było w podwórzu, a już zgoła ciżbą się gęstwili wpodle brogu, że ino czerwieniało na śniegach od kobiecego przyodziewku.
Bróg był spalony docna i porozwalany, że jeno dwa słupy sterczały z pogorzeli, opalone kiej głownie, na chlewach zaś i szopie dachy porozrywano do samych zrębów i rozrzucono, że cała dróżka i pole wokoło, na jakie pół stajania, zaniesione były opalonem poszyciem, potrzaskanemi łatami, przepaloną słomą i napół zwęglonem drzewem i wszelką spalenizną.
Śnieg padał bez przerwy i zwolna pokrywał wszystko szklistą powłoką, a miejscami topniał od przytajonych żarów, a niekiedy z porozwalanych kup siana wytryskiwały strugi czarnego dymu i buchał blady, trzeszczący płomień, że wnet rzucali się nań chłopi z osękami, dusili trepami, bili kijami i przywalali śniegiem.
Właśnie byli rozwlekli taką roztlałą kupę, gdy któryś, bodaj chłopak Kłębów, wygarnął osękiem jakąś opaloną szmatę i podniósł wysoko.
— Jagusina zapaska! — wrzasnęła urągliwie Kozłowa, boć już dobrze wiedziano, co się stało.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.
— 279 —