Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.
— 297 —

ki, płoty i każde drzewko lśniące w osędzielinie a tak pamiętliwe, jakby z jej serca wyrosło, z jej krwi było.
Roześmiała się jej dusza rozradowaniem, że gotowa była całować tę ziemię świętą, a ledwo wstąpiła przed ganek, Łapa się do niej rzucił z takim skowytem radosnym, aż Józka wyjrzała do sieni, stając w zdumieniu, nie wierząc własnym oczom.
— Hanka! Loboga! Hanka!
— Jam ci, jam, nie poznajesz czy co? Ociec doma?
— Dyć są w chałupie, są... żeście to przyszli... Hanka!.. — i rozpłakało się dzieuszysko, całując ją po rękach, kiej tę matkę rodzoną.
Stary zaś, posłyszawszy głos, sam wyszedł naprzeciw i wprowadził do izby, do nóg mu padła z płaczem, wzruszona jego widokiem i przypomnieniami, bijącemi z każdego kąta tej chałupy kochanej. Rychło się utuliła, bo stary jął się wypytywać o dzieci i ze współczuciem użalał się nad nią i jej zmizerowaniem; opowiadała wszystko, nie tając niczego, wystraszona tylko zmianą, jaka w nim zaszła; postarzał się bowiem bardzo, wychudł na wiór i pochylił mocno, twarz mu jeno ostała dawna, barzej jeszcze zacięta i groźna.
Rozmawiali długo, ani razu nie wypominając Antka ni Jagny, strzegli się oboje tykać tych bolączek nabrzmiałych, a gdy po takiej godzinie Hanka zabierała się do wyjścia, stary przykazał Józce naszykować w tobołki, co ino było można, aż Witek musiał to wieźć na saneczkach, boby sama nie udźwignęła, a jeszcze na odchodnem dał jej parę złotych na sóli rzekł: