Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/300

Ta strona została uwierzytelniona.
— 300 —

— Niech mi to do oczów któren powie, niech się waży! — powiedział Mateuszowi w karczmie i na głos, by ludzie słyszeli.
Sprzedał Żydowi ostatnią jałówkę i przepijał ją z kompanami, bo stowarzyszył się z najgorszymi ze wsi, przystali do niego tacy, jak Bartek Kozioł, Filip z za wody, Franek Młynarczyk i te co najgorsze Gulbasowe wisielaki, które zawżdy były pierwsze do wszelkiej rozpusty i cięgiem się po wsi wałęsały kiej wilki, upatrując, coby się chycić dało i nieść Żydowi na gorzałkę, ale jemu zarówno było, jakie są, byle się jeno przy nim kompaniono, bo mu bakę świecili, jak pieski w oczy naglądając, że choć czasem i pobił, ale półkwaterki gęsto stawiał i ochraniał przed ludźmi.
Wyprawiali też społem takie brewerje po wsi, napastowania i bijatyki, że co dnia chodziły na nich skargi do wójta a nawet i przed dobrodzieja.
Przestrzegał go Mateusz, ale na darmo, próżno i Kłąb z czystego przyjacielstwa zaklinał, by się ustatkował i do zguby nie szedł, próżno mu przekładał — Antek ani usłuchał, ni dał sobie co mówić, zapamiętywał się coraz barzej, jeszcze więcej pił i już się całej wsi odgrażał.
I tak się stulał w to jakieś zatracenie, kieby z tego pagórka spadzistego, nie bacząc na nic ni na nikogo, a wieś nie przestała mieć na niego pilnego baczenia, bo choć o tem podpaleniu różnie różni powiadali, ale widząc, co wyprawia, oburzali się coraz mocniej, a że przytem i kowal zcicha podjudzał, to zwolna odstręczali się nawet dawni przyjaciele, omijali go zdala, pierwsi głośno powstając na niego. Juści, nie stojał