Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.
— 310 —

jaką niedzielę wstrzymać albo i dwie, i zwiesna całkiem przemoże i za wszystko zapłaci, ale tymczasem flażyło cięgiem nie do wytrzymania, przeciekało przez dachy, kajś niekaj zacinało przez ściany i okna, lało ze wszystkich stron, że już nie można było sobie dać rady z wodą, waliła bowiem z pól, pełno jej było po rowach, a drogi lśkniły się kiej te potoki bystre, zatapiała opłotki i stała grząskiemi sadzawkami w obejściach, a że zaś śnieg co dnia barzej topniał i szły ciągłe deszcze, ziemia prędko odmarzała i puszczały lody, to już miejscami, po stronie południowej, czyniło się takie błocko, iż musieli kłaść przed chałupami deski albo mościć przejścia słomą.
Noce zaś tak samo były ciężkie do zniesienia, hurkotliwe, zadeszczone i tak ciemnicami przejęte, że się już nieraz widziało, jakoby na wieki pogasły wszelkie światłości; nawet z wieczora mało w której chałupie zapalali ognie; chodzili spać o zmierzchu, tak się czas przykrzył, tyle jeno, co tam, gdzie zbierały się prządki, jaśniały szybki i brzęczały zcicha przyśpiewywane Gorzkie Żale i drugie pieśni żałosne o męce Pańskiej, a wtórował im wiatr, deszcze i szum drzewin, tłukących się o płoty.
To i nie dziwota, że Lipce jakby przepadły w tych roztopach, boć ledwie ano mógł rozeznać chałupy od pól przemiękłych i zadeszczonego świata, ledwie je dojrzał w tych mgliskach burych, przywarte do ziemi, obmokłe, poczerniałe i docna zbiedzone, a co już pola, sady, drogi i niebo, to jedną topielą siną się widziały, że niewiada było zgoła, kaj jej początek a kędy koniec.