razy kołów, szamotania chrapliwe i dzikie pokrzyki pobojowiska.
Dworscy bronili się tęgo, wymyślali i bili niezgorzej od chłopów, ale zaczęli się wkońcu mieszać i cofać, bo konie, smagane cepami, stawały dęba i z kwikiem nawracały, ponosząc, aż rządca, widząc, co się dzieje, spiął swojego bułanka i skoczył w całą kupę narodu, ku Borynie, ale ino tyla go było widać, bo naraz zawarczały cepy i kilkadziesiąt bijaków spadło na niego, a kilkadziesiąt rąk chwyciło go ze wszystkich stron i wyrwało z konia, że kiej ten kierz, ryjem podważony, wyleciał w powietrze i padł w śnieg, pod nogi, iż ledwie go Boryna ochronił i zawlókł nieprzytomnego w przezpieczne miejsce.
Skłębiło się wtedy wszystko znagła, jak kiedy wicher uderzy niespodzianie w kopy, zamąci, że jeno jeden kłęb nierozeznany się uczyni, tacza po polu i przewala po zagonach; krzyk się podniósł straszny i taki zamęt, taki wir, że już nic nie było widno, kromie splątanych kup, tarzających się po śniegach, kromie pięści walących z wściekłością, a czasem jakiś wydzierał się z kupy i uciekał kiej oszalały, ale nawracał wnet i z nowym krzykiem, z nową wściekłością rzucał się do bitki...
Prali się w pojedynkę i kupami, wodzili za orzydla, to za łby, gnietli kolanami, ozdzierali do żywego mięsa, a przeprzeć się jeszcze nie mogli, bo dworscy pozeskakiwali z koni, nie ustępując ani na krok, ile że przybywała im ciągła pomoc, bo rębacze przeszli na ich stronę i tęgo wspierali; pierwsze Rzepczaki hurmą a milczkiem
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/345
Ta strona została uwierzytelniona.
— 345 —