Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/016

Ta strona została uwierzytelniona.
— 14 —

brał! Przecie dobrze baczyła, jako po inne lata, w tę porę to jeno się czerwieniło po zagonach od kiecek i aż się trzęsło od przyśpiewek i wrzasków dzieuszych; rozumiała też, jako przy takiej pogodzie najwyższy już czas do wywożenia gnojów, do podorówek, do siewów, a dzisiaj co? Jeden, jedyny chłop, którego dojrzała gdziesik w pośrodku pól, siał cosik, szedł pochylony i zawracał, rozrzucający w półkole jakieś ziarno.
— Musi być, że groch sieje, kiej tak wcześnie... Dominikowej chłopaki, widzi mi się, bo akuratnie tam ich pola wypadają... A niech wama darzy i plonuje Bóg miłosierny, gospodarze kochane! — szeptała serdecznie.
Ścieżka była ciężka, nierówna, zawalona świeżemi kretowiskami, kamieniem, a miejscami błotna, ale nie zwracała na to uwagi, wpatrując się z lubością i rozczuleniem w każden zagon, w każde pólk o zosobna.
— Księże żyto, bujne, sielnie się ruszyło!.. Prawda, kiej wędrowałam we świat, orał pod nie parobek, a dobrodziej siedzieli se gdzieś tutaj, baczę dobrze...
I znowu kusztykała, wzdychając ciężko i łzawo wlokąc oczyma.
— Cie, Płoszkowe żyto... musi być późne, albo i wymiękło ździebko.
Nachyliła się z trudem, dotykając drżącemi, staremi palcami wilgotnych ździebeł i głaszcząc je z miłością, jakoby te włosy dziecińskie.
— Borynowa pszenica, sielny kawał! Juści!.. bo to nie gospodarz pierwszy na Lipce?.. ale cosik przyżółta, musiało ją przemrozić, czy co... ciężką zimę tu przeszła... — medytowała, spostrzegając po przypłaszczo-