— W ogon go pocałuj, a poproś pięknie, to ci wróci... — szepnęła z kuntentnością, przyglądając się gonitwie.
— A i na Kłębowych morgach ni żywej duszy! — zauważyła przytem, ale nie było już czasu na pomyślunki: wieś była już tak blisko, że poczuła zapach dymów i dojrzała po sadach wietrzące się pierzyny, to jeno ogarniała oczyma wieś całą, i najgłębsza, wdzięczna radość zatrzęsła jej sercem, że to Jezus pozwolił dożyć tej zwiesny i powraca ją oto do swoich, powraca do rodzonych.
A przecież mogła zamrzeć zimą, między obcymi, chorzała bowiem ciężko, ale Jezus ją powrócił...
Dyć tem ano żywiła duszę przez długą zimę, tem się jeno krzepiła w każdej godzinie i tem się broniła od mrozów, nędzy i śmierci...
Przysiadła pod krzakami, aby się ździebko przygarnąć, nim wejdzie, ale miała to siły, kiej ją tak rozebrała radość, że każda kosteczka trzęsła się zosobna i serce tłukło się boleśnie, niby ten ptak duszony?
— Są jeszcze dobre i miłosierne ludzie, są... — szeptała, opatrując troskliwie torbeczki. Jakże, uciułała sobie tyla, że musi starczyć na pochowek.
Przecie od dawnych już lat o tem jeno deliberowała i w to całą duszę kładła, że skoro śmierci porę Pan Jezus spuści, aby się to mogło stać we wsi swojej, w chałupie, na łóżku, zasłanem pierzynami, pod rzędem obrazów, tak, jako umierały gospodynie wszystkie. Całe życie zbierała na chwilę oną świętą i ostatnią.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.
— 16 —