— Jagata! — krzyknęła tamta z wydziwem niemałym.
— Dyć żywie jeszcze, gospodyni! żywie! — Chciała ją w rękę pocałować.
— A powiedali, żeście już nogi wyciągnęli gdziesik w ciepłych krajach... Ale wama ten letki chleb Jezusowy na zdrowie nie poszedł, bo coś mi na księżą oborę patrzycie... — mówiła, szydliwie ją rozglądając.
— Wasza prawda, gospodyni... a tom ledwie już dowlekła kosteczki... dojdę se już pomaluśku a wrychle, dojdę...
— Do Kłębów śpieszycie?
— A gdzieżbym to szła? Krewniaki przecie...
— Radzi was przyjmą, torbeczki dygujecie niezgorsze, a jakiś grosz też być musi w supełkach, to juści, że chętliwie przypuszczą waju do krewniactwa.
— Zdrowi są? nie wiecie? — markotne jej były te przekpinki.
— Zdrowi... jeno Tomek, że słabował ździebko, to się teraz lekuje w kreminale.
— Kłąb! Tomasz! Nie powiedajcie, bo mnie nie do śmiechu!
— Rzekłam, a dołożę, że nie sam siedzi, a z dobrą kompanją, bo z całą wsią... I morgi nie pomogą, kiej sąd przyskrzybnie drzwiami a okratuje.
— Jezus Marja Józefie święty! — jęknęła, jako słup stając w zdumieniu.
— Bieżcież rychlej do Tomkowej, to się tam napasiecie nowinkami barzej drujkiemi niźli miód. Hi, hi!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —